Wpisy Komentarze

Zapiski z Chin » Chiny » Jiuzhaigou oraz Huanglong, czyli o wyprawie w chińskie góry

Jiuzhaigou oraz Huanglong, czyli o wyprawie w chińskie góry

Trzygodzinny lot okazał się być sporym wyzwaniem – nie wziąłem ze sobą nic do czytania, na pokładzie gazet zaś nie było i nawet jeden magazyn, jaki znalazłem w schowku w fotelu nie poprawił mi humoru. Do tego kiepski lunch, który potwierdza moja obserwację, że najlepszy katering mają zazwyczaj mniejsze firmy. AirChina zdecydowanie się nie popisała. Rozgotowany ryż, do tego masło, które przez pomyłkę podgrzano w mikrofalówce i które przez to przybrało formę ciekłą.

No ale wyboru wielkiego nie było – do miejsca, w które lecieliśmy z Szanghaju lata tylko i wyłącznie AirChina. Była jeszcze opcja lotu do Chengdu a potem niemal 10 godzinnej wyprawy autokarem, ew. łapaniem z Chengdu kolejnego lotu, ale zdecydowaliśmy z Heleną, że nie ma sensu kombinować i tracić czas.

Po dłużącym się locie w końcu dotarliśmy na miejsce. Helena podziwiała lądowanie na szczycie góry – na tak wysoko położonym lotnisku jeszcze nie lądowaliśmy. Niemal 3500 metrów nad poziomem morza, trzecie co do wysokości położenia lotnisko w Chinach (po dwóch lotniskach w Tybecie: Qamdo oraz Lhasa), wyglądające jakby ktoś potężnym nożem ściął czubek góry.


Jiuzhaigou na mapie Chin

Kilka osób lądowanie, a dokładnie rzecz biorąc wyjście z samolotu przywitało zawrotami głowy. Obyło się bez podawania tlenu (który jest dostępny w punkcie pierwszej pomocy medycznej). Na lotnisku czekali już na nas przewodnicy z tradycyjnymi tybetańskimi szalami (hada), które zostały nam wręczone na powitanie. Wrzuciliśmy plecaki i torby do luku bagażowego autokaru, sami zajeliśmy miejsca w środku autokaru i po chwili ruszylismy w drogę. Kierunek: Jiuzhaigou (niemal 90 km od lotniska). Podróż zajęła nam niemal 2 godziny, autokar powoli pokonywał kolejne górskie zakręty, mijał od czasu do czasu niewielkie wioski, które wyróżniały się swoim niepowtarzalnym, bo tybetańskim, stylem. Zaskakiwały także co poniektórych wszechobecne swastyki, ale to w końcu w Azji znak szczęścia i pomyślności.


Zdjęcia wioski z widocznym budynkiem ze swastykami.

—–

Dolina Dziewięciu Wiosek (Jiuzhaigou)

Ponad 72 tysiące hektarów parku narodowego i rezerwatu w prowincji Sichuan (sy-czuan), miejsce znane już nie tylko w Chinach ze swoich niepowtarzalnych krajobrazów: wodospadów, różnokolorowych jezior i górskich szczytów. Położone ponad 2000 metrów nad poziomem morza (wznoszące się miejscami aż do niemal 4500 metrów), wpisane na listę Światowych Miejsc Dziedzictwa UNESCO w roku 1992. Do tego 9 wiosek tybetańskich (7 w dalszym ciągu jest zamieszkałych) ulokowanych na terenie parku – jednym słowem wymarzone miejsce do zwiedzania.

Nasz przewodnik chińskim zwyczajem nie omieszkał wspomnieć o domniemanym bogactwie mieszkańców tych wiosek, którzy to od rządu chińskiego otrzymują subsydia. A dokładniej rzecz biorąc od każdego sprzedanego biletu wstępu do parku otrzymują (podobno) 10rmb. Podobno też – co koniecznie chciał dodać – najbogatsi jeżdzą Bentleyami. Co więcej – mieszkańcy wiosek mają prawo sprzedawania pamiątek czy innych rękodzieł i nie ponoszą z tego tytułu żadnych opłat czy podatków. Co sprzedają, to ich. Czego bardzo zazdroszczą im wszyscy, którzy nie mieli szcześcia urodzić się w jednej z tych wiosek i którym nikt pieniędzy nie daje za samo mieszkanie. Inna sprawa (to już moja uwaga, bo przewodnik o tym zapomniał wspomnieć), że mieszkańcy tych wiosek nie mają nawet prawa do małego poletka – cały teren traktowany jest jako rezerwat i stąd też zakaz jakichkolwiek prac tak rolniczych jak i budowalnych. Ot, można po prostu mieszkać, sprzedawać turystom pamiątki i liczyć pieniądze 🙂

A turystów tymczasem jest coraz więcej. O ile w roku 1984, gdy miejsce otwarto dla turystów, było ich raptem kilka tysięcy, o tyle teraz zapewne idzie w miliony. Z kilku powodów:

– po pierwsze miejsce jest w rzeczy samej urokliwe
– po drugie o wiele łatwiejszy jest obecnie dostęp do tego miejsca: czy to za pośrednictwem samolotu, którym to można dolecieć na lotnisko Jiuzhaigou, czy też kilkoma drogami

Prężnie rozwija się branża turystyczna – jak grzyby po deszczu pojawiają się nowe hotele, restauracyjki, sklepiki. Nawet tacy duzi gracze jak Sheraton są w tym miejscu (nota bene hotel Sheraton w Jiuzhaigou jest wyjątkowo rozczarowujący a do tego powalający ceną – zdecydowanie odradzam, można go jedynie zobaczyć z zewnątrz, jako że budynek nawiązuje do tradycyjnych budowli tybetańskich).

—– —– —–

Jiuzhaigou to w rzeczywistości trzy doliny ułożone w kształt litery ‘Y’, my naszą wyprawę zaczeliśmy u dołu literki ‘Y’ i ruszyliśmy najpierw w prawą odnogę, potem zaś w lewą. Całość można pokonać na nogach, albo też – co było naszym udziałem, jako że mieliśmy tylko jeden dzień – autobusami, które kursują na całej trasie, zatrzymując się na licznych przystankach w pobliżu wartych zobaczenia miejsc.


Źródło: http://tupian.hudong.com/s/九寨沟风景名胜区/xgtupian/2/1

Samą trasę pokonuje się nie jak u nas leśnymi drogami wydreptanymi przez setki stóp wcześniejszych turystów, tylko drewnianymi (zazwyczaj) pomostami i kładkami. Choć uciążliwe to (bo monotonne), to jednak ma sens. W ten oto sposób wszyscy poruszają się wytyczoną trasą. Jest więc jedna trasa, a nie pięć różnych ścieżek i tak oto można dbać o otoczenie, które w przeciwnym razie wkrótce świeciłoby pustką (pamiętajmy o tych setkach tysięcy turystów).

Jest i miejsce, gdzie można się posilić. Tam, gdzie wszystkie odnogi Y spotykają się, jest spore centrum ‘turystyczne’, gdzie można zjeść coś ciepłego w jednej z licznych restauracji na każdą kieszeń, czy też zaopatrzyć się w pamiątki.

———-

Sekret Tybetu

Po całodniowej wyprawie w dolinę (od godziny 8 rano aż do godziny 18) w hotelu była chwila na szybki prysznic, równie szybki obiad (choć właściwsze byłoby określenie: obiadokolacja) i znowu autokar.

Przystanek – miejscowy teatr, gdzie zabrano nas na przedstawienie ‘Sekret Tybetu’.

Początkowo podchodziłem do tego przedstawienia z rezerwą – po pierwszym dniu, kiedy to w ramach uroczystej kolacji mieliśmy się cieszyć występami tancerzy i śpiewaków a skończyło się na dwóch tańcach i jednym krótkim występie wokalnym, miałem obawy, czy tym razem będzie ciekawie.

Okazało się – o czym zaraz szerzej – że niepotrzebne były moje obawy. Było bardzo ciekawie – przedstawienie rewelacyjne, oglądałem je z prawdziwą przyjemnością.

I nawet wrażenia nie popsuł mi nasz chiński znajomy, który zaczął stopować innych naszych towarzyszy (kawalerów), którzy komentowali wdzięki występujących aktorek. Otóż ten nasz znajomy rok temu spędził w Tybecie ponad 2 miesiące i całkiem sporo widział i – co okazało się clou jego monologu – czuł. Więc mówi tak: “No tak, tu patrzycie na młode dziewczyny, aktorki. Że ładne, to zgoda. Ale wyobraźcie sobie teraz, że te dziewczyny, znaczy się nie te konkretne, ale te z Tybetu, myją się raptem kilka razy w roku. A do tego przesiąknięte są specyficznym zapachem. No przecież mieliście okazję spróbować nawet suyoucha (herbata, jaką pija się w Tybecie – zrobiona z liści herbaty, masła jaków oraz soli) więc możecie sobie wyobrazić te różne dziwne zapachy“.

Ja akurat nie mam żadnego problemu z tą herbatą, owszem, ma bardzo specyficzny smak i zapach, ale jest niezła. Byłem zresztą jedną z nielicznych osób, która dzień wcześniej wypiła jej na wspomnianej już uroczystej kolacji więcej niż jedną czarkę.

Tak czy inaczej komentarze naszego znajomego trochę ostudziły innych, były więc warunki, żeby spokojnie i w ciszy obejrzeć przedstawienie 🙂

————–

Dolina Żółtego Smoka (Huanglong)

Kolejny dzień zaczeliśmy od wczesnej pobudki, szybkiego śniadania i długiej podróży autokarem. Długiej, bo niemal 3 godzinnej z przerwą na lunch. W autokarze zaś czekały na nas opakowania leku na chorobę lokomocyjną (w formie plastrów, jakie przykleja się w okolicach pępka), do tego fiolki z jakimś środkiem który ma pomagać na zawroty głowy spowodowane przebywaniem na dużych wysokościach i, co szczególnie mi się podobało, pojemniki z tlenem (zestawy personalne, niewielkie i lekkie tuby z tlenem).

Z żadnych z tych pomocy nie skorzystałem, choroby lokomocyjnej bowiem nie mam, a i jakoś te wysokości mnie nie przerażały. Jak się zresztą okazało, wszyscy znosili wyprawę całkiem nieźle (choć i tak niemal wszystkie środki wspomagające zostały wyczerpane – ale cześć osób chyba brała prewencyjnie).

Przejazd na jedną z wyżej położonych przełęczy (podobno ponad 4200 metrów nad poziomem morza), potem jeszcze jeden przystanek na uzupełnienie ‘wody’ hamulcowej (na prowizorycznym parkingu napełniono wodą ze szlaucha zbiornik z wodą do chłodzenia hamulców) i w końcu zmierzaliśmy w stronę Doliny Żółtego Smoka krętymi górskimi drogami, przejazd którymi kierował myśli w stronę bezpieczeństwa – jechało się bowiem na skraju przepaści: jeden nieuważny manewr kierowcy i możnaby skończyć ładnych kilkaset metrów niżej.

Dojechaliśmy na miejsce około godziny 13. Należało jeszcze odstać swoje w kolejne do kolejki górskiej, która to wywiozła nas w górę (a z racji na tłumy ludzi kursowała wyjątkowo szybko – takie przynajmniej miałem wrażenie), potem zaś posłuchać przewodnika omawiającego trasę i w końcu mogliśmy ruszyć w drogę – znowu drewnianymi pomostami.

Dolina Huanglong to obok Jiuzhaigou kolejna chińska atrakcja turystyczna wpisana na światową listę dziedzictwa UNESCO (trafiła na tą listę także w roku 1992). Nazwę swoją zawdzięcza kształtowi – poszczególne jeziora i tarasy (głównie trawertyn, czyli rodzaj porowatej skały) tworzą kształt śpiącego smoka o długości ponad 3.5km.

Na zwiedzanie mieliśmy raptem niecałe 4 godziny, ale okazało się to wystarczającym czasem na spokojne przejście całej trasy. Powrót do autokaru niektórzy przywitali z widoczną ulgą – raz, że robiło się już chłodno, dwa – że wycieczka na sporej wysokości dała się co poniektórym we znaki. Czekał nas jeszcze trzy godzinny powrót, a jako że większość nie miała sił nawet na rozmowę, w autokarze zapadła cisza. Być może – jak sobie teraz o tym myślę – cisza zapadła, gdy dotarła do nas informacja, że kolejnego dnia wstajemy o godzinie 4 nad ranem, bo musimy się dostać na lotnisko na (jedyny) lot powrotny do Szanghaju o godzinie 8 🙂

Napisal

Od 2005 w Chinach, gdzie mieszkam, pracuję, obserwuję i piszę :-)

Wpis z kategorii: Chiny · Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , ,

6 komentarze(y) do wpisu: "Jiuzhaigou oraz Huanglong, czyli o wyprawie w chińskie góry"

  1. zhongguo says:

    Bardzo ciekawie opisałeś tę wspaniałą wyprawę. Trafiło mi się tutaj być w 2006 roku. Z Song Pan odległego stąd o 3 godziny, przywiózł mnie miejscowy autobus.
    Moją przygodę w Jiuzaigou i w Huang Long opisuję tutaj:
    http://ankang55.salon24.pl/221358,tybetanskie-spotkanie-si-chuan
    http://ankang55.salon24.pl/292807,kraina-zoltego-smoka

    Podzielam Twe zdanie dotyczące posiłków w ”Air China”. W ostatnią niedzielę mój żołądek miał okazję uczestniczyć właśnie w takim podobnym posiłku do Twojego. A ponieważ podróż była długa, więc trzeba było jeść to co było podane, nie było innego wyjścia.

    Dziękuję za piękne widoki.
    Pozdrawiam

  2. stas says:

    Tylko pozazdrościć- widoki rzeczywiście baśniowe. No i ta herbata też budzi zaciekawienie- sól dodana do herbaty w ogóle daje jej specyficzny smak.
    Co do tego mycia – to chyba nie do końca, bo jakąś toaletę tam robią, specyficzny zapach to przesiąknięte zapachem ubrania – ale zapachem zwierząt domowych. Jakoś tak pamiętam z jakiegoś dokumentu filmowego. To pewnie szokuje jak się żyje w świecie dezodorantów.
    No cóż, a jakie specjały kuchni tybetańskiej mogliście pokosztować ? Czekam na opis- może i przepis.
    A jak wyglądała taka wioska- proszę także o uzupełnienie albumu.

  3. Wojtek says:

    Stas – o przepisy nie pytałem, nie było nawet czasu, bo to wycieczka chińska, czyli wszystko zaplanowane i rozplanowane tak, że czasu za rzeczy spoza planu nie ma 🙂 Ogólnie – jedzenie było niezłe, duża ilość mięs, ale też nie było jakiejś potrawy, która jakoś szczególnie utkwiłaby mi w pamięci (już chyba za dużo eksperymentowałem kulinarnie w Chinach).

  4. Całe środkowe i północne Chiny to przepiękne krajobrazy, które często omijane są przez operatorów wycieczek, i pokazywany jest jedynie Xi’an i okolice. Warto spędzić trochę czasu w takich miejscach jak Jiuzhaigou!

  5. Wojtek says:

    Zhongguo – wpisy przeczytalem, zdjecia zobaczylem 🙂

    Jak widze, region ten i Tobie przypadl do gustu 🙂

  6. Wojtek says:

    Dominik – Jiuzhaigou juz trafil do ‘pierwszej’ ligi miejsc godnych odwiedzenia (nie wiem, czy takze wsrod zagranicznych wycieczek, ale chinskich na pewno), wystarczy poczytac, co tez sie tam dzialo w tym roku przy okazji wolnego tygodnia pazdziernikowego 🙂

    Zgadzam sie wiec, ze miejsca takie odwiedzac warto, byle by to robic poza chinskimi swietami 🙂