Wpisy Komentarze

Zapiski z Chin » Azja, Różne » Indie 2023. Impresje.

Indie 2023. Impresje.

6 dni, na więcej nie było tym razem czasu, bo zajęć w Chinach sporo. Udało mi się tą wizytę wepchnąć w napięty kalendarz, upychając akurat przed jednymi z największych indyjskich świąt – Divali.

Żeby jednak nie było – jedno z miejscowych świąt udało się zaliczyć – mowa o święcie, które nazywa się Karva Chauth/ Chaturthi.

A – co z uśmiechem na ustach mówiło mi kilku rozmówców – polega zasadniczo na tym, że zamężne kobiety poszczą przez jeden dzień – od wschodu słońca do wschodu księżyca. Wszystko to robią dla swoich mężów – dla ich bezpieczeństwa i długiego życia. Tak więc tego dnia ostatnią wizytę zakończyłem o godzinie 16, bo moi gospodarze tego dnia pędzili po spotkaniu do swoich domów, gdzie mieli się stawić przed godziną 17, kiedy to odbywa się ceremonia, po której to ich żony mogą w końcu coś zjeść.


Bezrobocie.

Jak się okazuje, zdaniem moich rozmówców – właścicieli firm produkcyjnych (od takich niewielkich zatrudniających 150 osób, do firm zatrudniających po kilka tysięcy – największa firma, z którą się spotkałem zatrudnia ponad 9 tysięcy osób i ma swoje zakłady nie tylko w Indiach, ale i m.in. w Europie) statystyki publikowane w Indiach przez oficjalne agencje traktować należy tak jak te w Chinach – czyli z pewną dozą ograniczonego zaufania. Zapytałem ich bowiem o bezrobocie wśród młodych – bo to wszak jeden z chińskich problemów (tak to przynajmniej się przedstawia w mediach, nie mówiąc o tym, że w statystykach Indie wcale lepiej nie wypadają).

Jak twierdzą moi rozmówcy problem jest trochę bardziej złożony niż suche fakty. Tak, jest oficjalnie spore bezrobocie wśród młodych. Ale sporo młodych pracuje na czarno. Dostają wynagrodzenie, ale pod stołem. W oficjalnych statystykach zatem figurują jako bezrobotni, ale pracę mają. Fakt jednak, że to niekoniecznie stała praca.

Dwa – pracy jest w bród (szczególnie właśnie tej na czarno) dla pracowników niewykwalifikowanych. Trochę trudniej podobno osobom, które mają wykształcenie, a co za tym idzie większe ambicje – bo tych pozycji, gdzie wymagane są już konkretne umiejętności, jest ograniczona ilość (łatwiej takiej osobie – bez zdziwień – o pracę w większym mieście. To problem miast drugiej kategorii, to następuje odpływ lepiej wykształconych ludzi). Być może jednak wkrótce się to zmieni na lepsze, bo widać, że Indie nastawiają się na wzrost i będą (chcą) uszczknąć trochę biznesu z Chin.


Gospodarka.

We wszystkich moich spotkaniach przewodnim motywem był optymizm. To odmiana od obecnej sytuacji w Chinach, gdzie firmy wygórowanych oczekiwań nie mają (oczywiście nie we wszystkich sektorach – producenci samochodów elektrycznych powodów do narzekań nie mają). W Indiach wszyscy czują, że to jest ich szansa, że cała na sytuacja globalna sprzyja im. Cieszą się, że ich rząd działa w sposób pragmatyczny – kupując co tylko potrzeba indyjskiej gospodarce od Rosji. O tym w zachodnich mediach głośno się nie mówi – jeśli już, to pisze się o tym, jak to Chiny wspierają Rosję. O Indiach podaje się, jeśli w ogóle, jedynie suche dane – tyle a tyle gazu, tyle a tyle ropy. Hindusom to nie przeszkadza, wszak strata Europy jest dla nich zyskiem. Wspominam tu (parafrazując) – po raz kolejny – słowa indyjskiego ministra spraw zagranicznych o których powinniśmy myśleć: Europa musie zmienić swoje podejście, gdzie problemy Europy przedstawia jako problemy świata, ale problemów świata nie traktuje jako problemów Europy. Hindusi korzystają ze swojej szansy – są tanie surowce z Rosji? Kupują. Jest szansa uszczknąć trochę biznesu z Chin (na fali – najpierw – pomysłu decouplingu, a obecnie de-riskingu)? Biorą, co mogą i póki mogą. Że nie wszystko się uda? Że jakieś firmy zachodnie mogą się zrazić? I co z tego – w ogólnym rozrachunku widzą szansę na przyciągnięcie światowego biznesu, jakiej to szansy dawno nie miały.


Automotive.

Japończycy/Koreańczycy w Indiach trzymają się całkiem dobrze. Maruti Suzuki, Hyundai, Tata Motors, Mahindra, Toyota, Kia – to topowe marki. Z Chin się wynoszą (z wielu powodów – jednym jest po prostu przegrywana rywalizacja na polu EV z chińskimi firmami), w Indiach dalej się trzymają. Nie ma się im co dziwić – rynek olbrzymi, który ostatnio jakby się ponownie (po COVIDowych latach) się budzi. Weźmy takie to skutery/motory –widać odbicie i wzrost sprzedaży. Sprzedaż 2W, jak to się określa, czyli two-wheelers / dwukołowców to dobry wskaźnik tego, jak wygląda rzeczywista sytuacja znacznej części indyjskiej populacji – bo to oni kupują motory, by dojeżdżać do pracy.

Samochód dla większości to wciąż spory wydatek, stąd też motory to główny środek lokomocji. Coś, co w Chinach symbolizowały rowery.


Infrastruktura drogowa.

Drogi dalej takie sobie (statystycznie Indie mają drugą najdłuższą, po USA, sieć dróg), przynajmniej na tych trasach pomiędzy stolicą w Delhi a kilkoma miastami w promieniu 150km od stolicy. Dziwię się, że tak wolno to idzie, bo doświadczenie chińskie, w jaki sposób budowa infrastruktury pozytywnie wpływa na rozwój kraju, wydają się nie przekonywać indyjskiego rządu do bardziej zdecydowanych działań (tak, niby budują coraz więcej i coraz szybciej, ale tempo chińskie to nie jest).

Efekt? Strata czasu na transport, który odbywa się wolniej, niż mógłby. Dla mnie to konkretne straty – czasu i pieniędzy. A do tego w dalszym ciągu mam problem, że po kilku dniach, kiedy to człowiek ma ciężki żołądek (bo choć jedzenie rewelacyjne, to jednak ciężkie i wymagające) to ostatnią rzeczą jaką chcę to wertepy, po których przychodzi mi się poruszać. Ciągłe wpadanie w dziury, nierówności powodują, że mam lekkie objawy choroby lokomocyjnej (delikatne, ale jednak– coś, czego w Chinach czy w Europie nigdy nie odczuwam). Do tego dochodzą wszechobecne klaksony, zgiełk i hałas. A do tego kurz i walające się wszędzie śmieci. W sytuacji, gdy każdego dnia spędzam kilka godzin w samochodzie przemieszczając się między fabrykami, jest momentami tego na styku mojej odporności.


Hotele.

–  Hello? – ciche powitanie w słuchawce telefonu w moim pokoju hotelowym wybija mnie z rytmu odpowiadania na liczne maile.

Yes? – rzucam do słuchawki zmęczonym głosem (jeszcze się mój zegar przestawia, a i walcze z przeziębieniem).

– Hello? – głoś po drugiej stronie brzmi, jakby nie mówił ‘hello’, ale ‘sorry’

Yes? – powtarzam, już lekko zirytowany.

How are you, Sir? – dalej cicho, ale jest postęp.

Who is calling?

This is Prashant, service manager.

Well, hello Prashant, I am doing fine, thank you

Is there anything you need, Sir? – do tego „Sir’a’ nie potrafię się przyzwyczaić.

No, thank you, I’m fine, I have everything I need.

Ok, if you need Sir anything, anything at all, I will be more than happy to fullfill your requests – to druga rzecz, która momentami działa mi na nerwy – lubię konkretną komunikację i nie ma potrzeby tytułować mnie ‘sir’ (tak wiem, to oznaka szacunku, ale ja żadnym lordem nie jestem i się z tym zawsze źle czuję) ani zadawać proste pytania ubrane w dodatkowe, kompletnie niepotrzebne słowa.

Thank you, Prashant, I will call you if I need anything.

Thank you, Sir. Well, I wish you then happy evening and please let us know if there is anything we can do to make your stay more pleasant.

Ok, dosyć tego, bo potem w mailach też zacznę takie wodolejstwo.

Sure, I will, thank you – odkładam słuchawkę. Być może zbyt obcesowo, ale wybaczcie – mam jetlaga, po całym dniu spotkań, po przejechaniu sporej ilości kilometrów po wertepach, po 3 kawach. Wolę kawę, bo wiem, że będzie przynajmniej wrzątek – wody, jaką serwują nie mam ochoty próbować (chyba, że butelkowej – a i to dopiero po tym, jak sprawdzę własnoręcznie, czy nakrętka fabrycznie zamknięta) – niby się poprawiła sytuacja sanitarna, ale mimo wszystko moja żołądkowa flora bakteryjna zdecydowanie różni się od tej lokalnej. Nie chcę komplikować sobie podróży, tym bardziej, że mam sporo rzeczy do załatwienia i kilka istotnych decyzji do podjęcia, żeby sobie pozwolić na ryzykowną grę ‘czy mój żołądek da radę’. Wracam do maili.


Powietrze.

W trakcie mojego pobytu – tragedia. O ile jeszcze pierwsze trzy dni w miarę ok, o tyle druga część pobytu to już była walka z kaszlem.

Jakość powietrza fatalna i nie miało większego znaczenia, czy oceniałem tą jakość wewnątrz fabryki, czy na zewnątrz.


Chińskie jedzenie w Indiach.

Proszę, nie próbujcie 🙂 Jeśli nie mieliście okazji próbować prawdziwego chińskiego jedzenia, to się tylko zrazicie – ta indyjska wersja chińskiego jedzenia to bardzo odległa namiastka. Nawet ryż zupełnie inaczej smakuje 🙂 Ja jeden jedyny raz spróbowałem i być może po prostu źle trafiłem, ale lekcje zapamiętam i następnym razem zastanowię się dwa razy zanim znowu zaryzykuję.


Krykiet.

Moi rozmówcy wszyscy jak jeden krykiet uwielbiają. Chyba więc spora rzecz w Indiach 🙂 Coś jak piłka nożna u nas, z tą różnicą, że Hindusi w krykiecie są potęgą. Czego o nas w piłce nożnej nie można powiedzieć. Cóż. Tak czy inaczej, ten sport jest wyjątkowo popularny. A że akurat w trakcie mojego pobytu odbywały się mistrzostwa w krykiecie, to i zdarzyło mi się fragment takiego meczu zobaczyć. Wybaczcie – wszystkich zasad nie zdołałem złapać, ale przy piwie (tym razem nie ‘klasycznym’ Kingfisher) da się zobaczyć. Bardziej nawet niż samo spotkanie interesowały mnie przerwy reklamowe, bo to, jakie produkty reklamuje się w trakcie takich wydarzeń sporo mówi o kraju.


Pewność siebie.

Po Amerykanach Hindusi to chyba druga nacja, która ma taka pewność siebie, że obdzieliłaby nią całą ludzkość. Z jednej strony (mniejszej) zazdroszczę im tego, bo ja tak ściemniać nie potrafię, z drugiej zaś – działa to na mnie momentami jak płachta na byka. Jeśli bowiem trafiam do fabryki, gdzie po szybkim przejściu przez produkcję wyłapuję kilka ewidentnych pól do poprawy, a mimo to właściciel przekonuje mnie, że spełnia wszystkie standardy i przechodził wszelkiego rodzaju zachodnie audyty, to zaczynam się lekko irytować. Jeśli ‘przegięcie’ jest jednoznaczne, to nie mam wyjścia – muszę taką osobę usadzić, bo szkoda mojego czasu. Kawa na ławę – tu i tu do poprawy. I to tylko wyłapane w trakcie przejścia przez fabrykę, a nie w trakcie audytu. Jeśli wpadnie tutaj mój zespół audytorów, to będzie miazga. Wolę spędzić więcej czasu na selekcje firm, z którymi współpracuję niż tworzyć sobie problemy na przyszłość. Jak widzę np. gościa, który siedzi przed kołem polerskim bez butów i bez maski, to zaczyna mną lekko telepać. Być może uważa, że dwie nogi/stopy to za dużo. I że płuca można wypluć. Ja mam inne podejście – są pewne minima, które trzeba zachować i nie kusić losu. Załóż człowieku do jasnej cholery buty na nogi. Tu problem oczywiście też inny – sporo ludzi pracujących na tych stanowiskach nie zarabia kokosów. Buty to luksus. Wtedy rozmawiam z właścicielem – zamiast wydawać pieniądze na jakieś udawane benefity dla swoich pracowników, kup im buty do pracy w swoim zakładzie. Raz, że będą Ci wdzięczni, a dwa – że zminimalizujesz ew. problemy, jeśli nie daj Boże utnie mu stopę czy nogę. Tak, wiem – ten drugi argument (jeszcze) trafia w próżnię – jeśli coś się stanie, to taki pracownik wyleci za bramę. W Chinach u moich dostawców czegoś takiego nie ma. Ale to na osobny wpis – teraz mogę jedynie napisać, że jeśli chodzi o standardy pracy to między Chinami a Indiami jest przepaść. Jak mi ktoś mówi o pracy dzieci czy pracy przymusowej w Chinach, to mogę jedynie wzruszyć ramionami. Za dużo czasu i pracy włożyłem z zespołem w stworzenie naszego procesu selekcji dostawców i regularnego audytu, żeby coś takiego miało przejść. Pomijając już w ogóle fakt, że Chinach takie historie to już margines i to ew. gdzieś na przysłowiowej prowincji. Nieskromnie powiem, że niektóre audytu zewnętrzne nie są tak wymagające jak nasz audyt – no ale jak się robi dla siebie, to robi się porządnie i skupia się na tym, co naprawdę istotne.

(I jak, udało mi się zaczerpnąć trochę z tej pewności siebie?) 🙂


Lotnisko w Delhi.

To w Delhi jest spore, chociaż do takiego np. w Szanghaju wydaje mi się, że rozmiarem jeszcze brakuje. Ale to detal. Większy problem z organizacją samego miejsca. Wejście na teren lotniska – trzeba pokazać paszport i bilet. W środku, zanim zacznie się check-in, nie ma zbyt wielu miejsc, gdzie można usiąść i coś zjeść czy wypić. Ot, jedno miejsce, gdzie można kupić jakąś kawę i coś do przegryzienia. Do tego kilka automatów z napojami. Na całe szczęście po przejściu odprawy w środku jest kilka miejsc, gdzie można w spokoju coś zjeść. No i jeszcze uwaga dla przylatujących, którzy chcieliby się zatrzymać w hotelu na lotnisku. Jest bowiem hotel bezpośrednio na lotnisku (HolidayInn), tylko że jest to hotel jedynie dla tych, którzy ‘zaraz’ lecą dalej. I to ‘zaraz’ to nie za dzień czy dwa. Trzeba bowiem mieć kartę pokładową na kolejny lot – tylko w takim wypadku będziemy mogli zatrzymać się w tymże hotelu. Wszystko to z tego, że hotel znajduje się na terenie terminala numer 3. Dowiedziałem się o tym już po przylocie – nic z tego, że miałem potwierdzoną rezerwację – z racji na to, że nie miałem kolejnego lotu w przeciągu kolejnych kilku(nastu) godzin, to nie mogłem się do niego dostać. Słaba niespodzianka dla kogoś, kto ląduje o 1 nad ranem. Tyle dobrze, że otoczenie lotniska intensywnie się rozbudowuje i dostępnych jest kilka hoteli w promieniu 3-5km do lotniska. Proponuję w takiej sytuacji taksówkę – w godzinach nocnych to raptem plus minus 10 minut jazdy. Jedyna uwaga (sprawdza się wszędzie, gdzie nie jesteśmy u siebie/czy prawie jak u siebie 😉 ) – ustalcie i potwierdźcie opłatę zanim wsiądziecie do samochodu.


Kolejne wizyty oczywiście będą. Przemyśleń różnych mam więcej, ale z oczywistych względów wszystkimi się nie będę dzielił, konkurencja nie śpi 🙂

Tymczasem zachęcam do zaglądania (a najlepiej ‘śledzenia’) mojego profilu na Twitter’ze – tam wrzuciłem kilka dodatkowych informacji dotyczących Indii, więc warto i tam zaglądać:


Jeśli zaś chcesz poczytać o moich wcześniejszych wizytach w Indiach – zapraszam do lektury poniższych wpisów:

Napisal

Od 2005 w Chinach, gdzie mieszkam, pracuję, obserwuję i piszę :-)

Wpis z kategorii: Azja, Różne · Tagi: , , , , , , , , , , , , , ,